Drodzy uczący się niemieckiego, narzekający na to, że rzekomo tak niefajnie brzmi, ma takie strasznie trudne rodzajniki i w ogóle różne paskudne pułapki, czy zdajecie sobie sprawę, jakiego języka używacie na co dzień?

Niemiecki w porównaniu do polskiego to naprawdę banalnie prosty język. Nie wierzycie? Proszę bardzo:

Ma tylko 4 przypadki, a tak naprawdę to 3, bo dopełniacz jest na wymarciu, a polski aż 7. Lubicie sobie pomarudzić, że rodzajniki się odmieniają i nagle die zamienia się na przykład w der, ale przyznajcie sami, że bardzo rzadko zmienia się coś w samym słowie, jeżeli już to jedna literka na koniec w celowniku liczby mnogiej, albo w dopełniaczu rodzaju męskiego i nijakiego. Natomiast pechowcy uczący się naszego języka muszą zapamiętać czasem aż 14 form danego słowa, bo niestety w odmianie przez przypadki dochodzą nie tylko końcówki, ale zmienia się też rdzeń. Koszmar!

Biedny obcokrajowiec zaczyna się z entuzjazmem uczyć i już na pierwszej lekcji szok, poznaje słowa pan, pani i wydaje mu się to całkiem proste, a tu nagle musi się skonfrontować z formą proszę pana i już ma dosyć. A w niemieckim mamy banalnie prostą formę grzecznościową Sie, która obejmuje wszystkie możliwe formy, czyli panią, pana, państwo, panów, panie. Bardzo to wygodne, bo jak się nie jest pewnym płci danej osoby, to i tak nie strzeli się gafy. I jeszcze do tego czasownik w tej osobie się w ogóle nie odmienia, ma formę bezokolicznika, prościej się nie da!

Czy wiecie jak dla obcokrajowców brzmi nasz piękny język? Jak jeden wielki monotonny szum szczdźdżrz naładowany spółgłoskami, trudny do wymówienia. A niemiecki ma w sobie siłę i melodyjność, zasad dotyczących wymowy nie ma zbyt wielu i po kilku lekcjach jesteśmy już w stanie ogarnąć temat.

Kolejna pułapka czyhająca na cudzoziemców, to czasowniki dokonane i niedokonane (np. brać/wziąć). W niemieckim tego nie ma.

Niemcy uczący się polskiego są zaskoczeni naszym zamiłowaniem do zdrabniania wszystkiego co się da, a nawet tworzenia jeszcze zdrobnień od zdrobnień (np. stół-stolik-stoliczek). W niemieckim teoretycznie też jest to możliwe, ale tak naprawdę  mówi się po prostu np. mały stół. I idzie sobie taki Niemiec dumnie do sklepu kupić jabłka i głupieje, bo sprzedawczyni pyta go: które jabłuszka podać?, a potem jeszcze: ma pan może złotóweczkę?

Kolejna sprawa przyprawiająca o ból głowy, to nasza narodowa pasja do odmieniania i spolszczania wszystkiego co się da, w tym zagranicznych imion i nazwisk. Biedny obcokrajowiec jest w niezłym szoku, gdy słyszy nagle jak się rzekomo nazywa w różnych przypadkach. A w niemieckim masz gwarancję, że twoje imię i nazwisko zostanie zostawione w świętym spokoju.

Słynne już są niemieckie złożenia. Po polsku potrzebujemy kilku słów, a po niemiecku wystarczy jedno, np. Mülleimer – kosz na śmieci.

Na koniec muszę jeszcze obiektywnie przyznać, że są dwa aspekty, w których nasz ojczysty język jest o dziwo łatwiejszy od niemieckiego. Zaimek zwrotny się pasuje do wszystkich osób, a w niemieckim każda osoba ma swoje własne się. W niemieckim trudno jest też poznać po końcówce rzeczownika jego rodzaj (jest co prawda kilka reguł, ale nie obejmują one wszystkich słów), a w polskim już tak, ciekawe czy sobie z tego w ogóle zdajecie sprawę? Nie powiem jakie to końcówki, wymyślcie sami, w końcu jesteście native’ami.

A więc jaki morał z mojego wpisu? Cieszmy się, że mówimy perfekcyjnie po polsku i nie marudźmy ucząc się niemieckiego :)